Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/48

Ta strona została skorygowana.
V.

Nazajutrz po południu chłopcy pani Marcinowej, pod dozorem panny Florentyny Nierusz, wyprawieni zostali do Saskiego ogrodu z odpowiednim funduszem na kawę i na ciastka. W salonie siedziała pani Marcinowa, pani Klotylda i Ernestynka.
— Patrz Klociu — mówiła pani Marcinowa półgłosem — jakie to idealne dziecko. Doktor ma przyjść o czwartej, teraz jest dopiero trzy kwadranse na czwartą, a ona już się rumieni! Powiadam ci Klociu, że to nie dziewczyna, ale fijołek... tyle tylko, że kolor ma inny. Jakżeż Ernestynko — rzekła głośno — jakżeż twój nosek? boli?
— Nie boli, mamo...
— Ale swędzi?
— Nie mameczko, tylko tak jakoś dziwnie mi jest.
— Szczypie?
— I to nie... coś w rodzaju, jakby mrówki chodziły.
— No widzisz, Klociu! przypatrz się, co ta dziewczyna musi wycierpieć i w takim wieku, w takim młodym wieku! To coś nadzwyczajnego! Jużto na nasz dom zawsze się coś zwali. Klęska za klęską, grom za gromem. W roku zeszłym zdechły nam dwa prześliczne woły, zaprzeszły rok był suchy,