w tamtym znów chlapało przez całe żniwa. Teraz jest jako tako i mój poczciwy Marcinek powiada, że jeżeli się co złego nie stanie, to wszystko dobrze będzie, ma się rozumieć o tyle, o ile Abram na to się zgodzi; bo widzisz, duszko, snułam ja sobie rozmaite projekty i w jęczmieniu miałam bardzo dużo nadziei, aż tu naraz, jak piorun z pogodnego nieba, spadają na mnie te nieszczęsne mrówki, ten nosek, ten zatabaczony doktorzysko. Koniec świata! jak cię kocham, najdroższa!... Marcinek, przyciśnięty do muru, chociaż się jeszcze opierał, jednak prawie już, już obiecywał, bo nie wiem, czym ci o tem mówiła? Czy mówiłam ci co, Klociu?
— Ale o czem?
— Względem tego powoziku...
— Nie.
— A to ci muszę powiedzieć — chociaż, mój Boże, traciłam już nadzieję i byłam prawie pewna, że się ten powozik wścieknie. Bo co do naszego, który zresztą znasz, to zawsze różnimy się w zdaniu z Marcinkiem. On powiada, że można nim jeździć, a ja mówię, że nie. Marcinek, jak wiesz, jest trochę liberalny, jak wszyscy prawie mężczyźni, a ja powiadam, że jest grzech śmiertelny i obraza Pana Boga, żeby zajeżdżać przed kościół takim starym, zrujnowanym klekotem, który cztery razy do roku trzeba do kowala przyprowadzać. Marcinek śmieje
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/49
Ta strona została skorygowana.