— Po co, mateczko? skoro ten wyraz jest dla mego wieku niewłaściwy, to poczekam, aż przyjdzie odpowiedni czas...
— No, patrzajże Klociu, co to za rozumna dziewczyna, istny Pompiljusz, czy Tubalkain, bo już zapomniałam na śmierć, jak się ów mądry tabaczarz grecki nazywał. Chodź, droga Ernestynko, niech cię ucałuję. W czoło, kochaneczko, w czoło, bo nie chciałabym cię w nosek urazić... Droga moja pieszczotka... jedynaczka najmilsza...
Ernestynka, uściskana przez mamę, uśmiechnęła się filuternie, poszła do okna i otworzyła lufcik, pragnąc zapewne powiedzieć tym aktem wysoko dyplomatycznym i poniekąd złośliwym:
— Mama myśli, że ja nie wiem, a ja wiem! wiem, i o Piszczykowskich wiem, i o separacyi wiem, że to jest taki lufcik, przez który żona może uciec od złego męża...
Usiadła przy oknie i przez otwartą separacyę, czyli raczej przez lufcik, patrzyła na ruch uliczny, na powozy, postrojone panie, eleganckich panów i porównywała w myśli ten gwar miasta z ciszą Krzywej-Woli.
Kogóż tam można widzieć z okna?! psa chyba, krowę, albo kurę... człowieka bardzo rzadko...
Myślała o Maciusiu, że jest głupi, i roiła sobie, że jeżeli dla kuracyi zostanie w Warszawie, albo co
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/51
Ta strona została skorygowana.