paracyę i przyznanie jej alimentów, on zaś został na miejscu, aby prowadzić wojnę z wierzycielami, którą ostatecznie przegrał...
— Widzisz więc, najdroższa moja Klociu — rzekła w konkluzyi pani Marcinowa — że ten elegancki powozik, w którym powracali od ślubu, jest widocznie przeznaczony dla mnie. Ile razy go widziałam, zawsze mnie coś tknęło, a raz nawet w nocy śniło mi się, żem już jechała w nim i że mówiłam do stangreta, że jeżeli jednej śrubki zabraknie, to mu strącę z pensyi pół rubla. Marcinek może sobie oponować ile chce, zastawiać się tym wiekuistym parawanem mężowskim, złożonym z podatków, towarzystwa kredytowego, żydów, ciężkich czasów i tym podobnych wykrętów, ale ja powiadam, że wszystko mogę dla męża poświęcić oprócz duszy. Bo sama osądź, droga Klociu, czy jest sprawiedliwość, żeby mąż palił najkosztowniejsze cygara po sześć groszy sztuka, a żonie żałował pieniędzy na głupi powozik... A jednak była chwila, że doprawdy, traciłam nadzieję... Właśnie z powodu tego nieszczęścia... choroby mojej drogiej Ernestynki. Jak tylko zaczęła się uskarżać na mrówki, pomyślałam sobie: bywaj zdrów, śliczny powoziku! Och! ale ty, Klociu, jesteś taka zacna, taka poczciwa!...
— Bagatelka, nie mów o tem, droga Julciu.
— O przeciwnie, zawsze ze łzami wspominać
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/53
Ta strona została skorygowana.