będę dobrodziejstwo, jakie dziecku mojemu wyświadczasz... a Marcinkowi zapowiem, żeby cię czcił jak świętą... Co do powoziku, nie wykręci się Marcinek; jak tylko powrócę z Warszawy, urządzę mu taką piłę!...
— Piłę? cóż to jest?
— Ach, droga Klociu! tyś tylko rok była mężatką i tak szczęśliwą, że ci cały świat zazdrościł, więc nie miałaś potrzeby poznać, co to jest za nieprzyjemne a jednak niezbędne narzędzie, w dobranem nawet małżeństwie...
— Więc to narzędzie?
— Właściwie wyraziłam się źle, kochana Klociu, chociaż niezupełnie... bo jakże to nazwać inaczej? Jest to, wyobraź sobie, piła... i mężowie nazywają ją piłą drewnianą, ale ona bynajmniej z drzewa nie jest, ona ma zęby z naszego żalu, z naszych łez, westchnień, płaczu, z migreny, ataków nerwowych, słowem ze wszelkiej broni, jakiej kobieta może używać w walce ze swoim małżonkiem — tyranem.
Pani Klotylda zaczęła się śmiać.
— O tak! śmiej się, Klociu, śmiej, bo ty tego nie znasz i znać nie potrzebowałaś, boś ty miała męża, którego ci każda kobieta mogła zazdrościć.
— No, zdaje mi się, Julciu, że nie tak bardzo, jak sądzisz.
— Ach! masz to na myśli, że był stary?... Moja
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/54
Ta strona została skorygowana.