— Zapewne, że dobrze, ale widzi... mąż, ja im nie dowierzam... Bóg wie, jak oni tam zrobią.
— Słusznie, bardzo słusznie; dziś nietylko blacharzowi, ale rodzonemu bratu nie można wierzyć...
— Tak jest... tak jest... Załatają byle jak, sfuszerują, dobre pieniądze za to zechcą, a za parę tygodni znowuż będzie zaciekało.
— Racya, racya... Co racya, to racya...
— Właśnie; nieraz już tak było; otóż chciałam prosić pana... kochanego męża... żebyś był łaskaw pójść do nich i skontrolować...
— To jest... dokąd-że właściwie mam pójść?
— A no... oczywiście do blacharzy i na dach...
Pan młody podniósł się z krzesła i rzekł z godnością:
— Proszę pani... zobowiązałem się być pani mężem, ale nie kotem, po dachach łazić nie umiem...
— Ha, w takim razie, pójdę sama...
— Jak pani żona uważa, ale nie radzę, o wypadek nie trudno...
Pani młoda przygryzła tylko wargi i wyszła z pokoju.
Taka była pierwsza sprzeczka państwa młodych po powrocie od ołtarza.
Nie wyprawiali wesela, nie tańczyli, nie mieli zamiaru odbywać podróży poślubnej, nie prawili
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/87
Ta strona została skorygowana.