też sobie komplementów, jak to czyni prawie każda młoda para, której się zdaje, że otwarto przed nią bramę jakiegoś zaczarowanego pałacu o złotej posadzce, turkusowych ścianach, oknach z czystego kryształu, przez które widać pachnące ogrody, czarodziejskie fontanny i słodko śpiewające rajskie ptaki...
Oni zaczęli wprost od dachu i od sprzeczki.
Pan młody liczył sześćdziesiąt siedm wiosen życia, pani była o dwa lata młodsza; znali się dość dawno: ona była mężatką, on starym kawalerem, emerytem, niegdyś kolegą biurowym jej męża.
Kiedy bywał w ich domu na preferansie, nie przypuszczał bynajmniej, że kiedyś żonę kolegi nazwie swoją żoną i wogóle ani mu się śniło, żeby jakąkolwiek kobietę mógł swoją żoną nazywać... Na co? stary kawaler, przyzwyczajony do swego systemu życia, mający różne kaprysy i upodobania, z któremi dobrze mu było, ani myślał o zmianie losu, ale ludzie namówili i stanął na ślubnym kobiercu.
Wdowa była zamożna: posiadała dom własny i kapitały na lokacyach, miała wiele spraw w sądach, prowadziła subhastacye, stawała do aktów u rejentów.
Póki żył mąż, wszystkiem tem się zajmował, po jego śmierci w każdym takim wypadku trzeba było
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/88
Ta strona została skorygowana.