Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/96

Ta strona została skorygowana.

— A to koniec świata...
— Ale niech pan idzie, bo barszczyk ostygnie.
— Barszczyk?!
— A tak...
— Barszczyk, może jeszcze kwaśny.
— Jak barszczyk...
— Oni mnie chcą do trumny wpakować; ja codzień jadam rosół, rosół, tylko rosół, od czterdziestu lat, czy ty to rozumiesz...
— Rozumiem, ale pani czeka...
— Pani czeka, to mi się także podoba, jeszcze żadna pani na mnie nie czekała... żadna, od czterdziestu lat... Powiedz, że idę...
W stołowym pokoju przy stole siedziała pani młoda... Nie mogła ona jeszcze zapomnieć mężowi pierwszego nieposłuszeństwa i kota, ale siliła się na uprzejmość.
— Niechże mąż będzie łaskaw siadać, barszczyk jest bardzo dobry, na kościach.
— Dziękuję uprzejmie...
— Ostygnie...
— Nie jadam nigdy barszczu...
— Dla czego?
— Mam takie przyzwyczajenie, barszcz mi szkodzi...
— Jak żyję, nie słyszałam, żeby komu barszcz szkodził, cóż więc pan mąż jada?...
— Rosół.