Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/100

Ta strona została skorygowana.

pokaźne i dorodne — ale ludzie są zazdrośni; jeden na drugiego dybie, jeden drugiemu psoci...
Nie brak szkodników.
I teraz oto, skrada się jakiś między zbożami jak cień, to wychyli głowę, to schowa, to znów wyścibi, nareszcie przemknął się przez zżęte pólko, przepełznął rowem, dostał się za płot i wpadł w konopie bez śladu.
Tłusty pies, co zawsze w bramie jak na urząd leżał, podniósł łeb, zaczął węszyć, szczeknął raz i drugi, nareszcie widać zmiarkował coś... i powoli, nie spiesząc, wszedł w ogród.
Po chwili wyskoczył ztamtąd, pod sam wiatrakt przypadł i zaczął ujadać tak, jakby cała gromada zbójców się zbliżała.
Balcer z młyna wyszedł, za nim dwóch młynarczyków.
— Tu aber ktoś jest, — mówił szwab.
— Pewnie że jest, — odpowiedział młynarczyk, — pies próżno nie będzie ujadał.
— Weźno aber Wojtek dobry kij i ty Fritz auch. Poszukajcie w ogrodzie... to pewnie jaka zlodzieja jest!
— Ho! ho! — zawołał Wojtek, — niezawodnie przez ogrody się dobiera, żeby do stajni trafić. Szelmy złodzieje, już oni dawno sobie na pańskiego konia, panie majster, zęby ostrzą.
— Sza Wojtek, cicho... nie daj poznać temu zlodzieja, że my słyszymy, idź od pola, jak on będzie chcial umykać, to ty jego cap!
— A juści! już ja jego capnę, że wszystkie gnaty będą w nim trzeszczały.
— Pst. Ruhig... du aber Fritz...
— O pan majster coś ta do Fryca po swojemu gada — a ja nie rozumiem, ja też chce wiedzieć, gdzie kto z której strony ma być... żebym sobie miarkował co robić.