Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/102

Ta strona została skorygowana.

kurydzy wydają szelest, jak gdyby się kto pomiędzy niemi szybko przesuwał, że słyszy szept, że prawie może odróżnić pojedyncze, oderwane wyrazy:
— Panie! niech pan ucieka. Pies... z młyna zdaje mi się wyszli...
Balcer nie mógł zdać sobie sprawy czy to ludzki głos, czy szmer liści drzew... czy szelest kukurydzy, którą wiatr porusza.
Stanął i słuchał jeszcze.
Tymczasem, do owej chmurki, co niespodzianie, znienacka zasłoniła księżyc, przyłączyła się druga, do drugiej trzecia... w powietrzu było parno, duszno, wiatr się zerwał.
Nagle błysnęło.
Przy tem świetle nagłem, szybkiem, olśniewającem, Balcer ujrzał różową spódniczkę Rózi, tuż między ogrodem, a drzwiami domu.
— Donner-wetter! — mruknął przez zęby.
Jakby na potwierdzenie tego zaklęcia ozwał się głuchy, przeciągły ryk grzmotu.
Za grzmotem znów mignęła błyskawica jedna, druga, trzecia — i całe niebo było w ogniu, ogłuszający łoskot zdawał się wstrząsać ziemią.
Jednocześnie deszcz jął lać jak z cebra.
— Ho! ho! — mruknął Wojtek przez zęby, — wiedzie się złodziejowi! w taki czas najlepiej konie kraść, ale niech sprobuje....
Cień, ostrzeżony przez młynarzównę, zabierał się do odwrotu — tą samą drogą, którą przyszedł. Ryk grzmotów i ulewa sprzyjały ucieczce, głusząc szelest liści kukurydzowych.
Wymknął się. Przesadził przez płot i uciekać zaczął przez zagony na oślep — i byłby może uciekł, ale Wojtek miał wzrok koci, a słuch zajęczy — spostrzegł go.