Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/109

Ta strona została skorygowana.

Deszcz już ustał, chmury przerzedziły się, księżyc świecił. Boberkiewicz uciekał jak zmyty, pragnął co prędzej znaleźć się w domu, osuszyć się, obmyć z błota i ze krwi, odpocząć.
Gdy wybiegł z dziedzińca, Frytz i Wojtek zastąpili mu drogę.
— Panie sekretarzu, wielmożny sekretarzu, — odezwali się, zdejmując pokornie czapki.
— Odejdźcie gałgany! czego chcecie?
— Panie sekretarzu, — odezwał się Wojtek, skrobiąc się po głowie, — należałoby się nam na wódkę, naganialiśmy się, napracowali rzetelnie....
— Mnie ręce bolą, — odezwał się Frytz.
— A mnie pan sekretarz ze dwie garście włosów z głowy wyrwał, — dorzucił Wojtek.
— Idźcie precz!
— Ha no, jak iść to iść. Skoro pana majster puścił i złodziejstwo darował, to my do pana nie mamy prawa, ale będziemy po całej wsi rozpowiadali, niech ludzie wiedzą...
— Tak, niech wiedzą, wszystko powiemy.
Pan sekretarz wydobył portmonetkę z kieszeni.
— No, niech was licho, macie tu kilka rubli, ale trzymajcie język za zębami. Miałem od was już dość krzywdy.
— Ha! kto panu kazał łazić w nocy po cudzem? Czasem taka sztuka bywa zdradna.
Boberkiewicz nie słuchał już co Wojtek mówił. Poszedł ku domowi, a raczej pobiegł jak mógł najprędzej, przez błoto, przez kałuże, co się na środku drogi od deszczu wielkiego potworzyły.
— Ha! ha! — zawołał Wojtek do Frytza, — bedzie on teraz pamiętał nasz młyn.
— Prawda — spytlowaliśmy go rzetelnie!
— Tyś miarkował sobie odrazu, że to on?