Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/110

Ta strona została skorygowana.

— Ale, wiedziałem ja dobrze. W niedzielę, przed kościołem obiecywał jej, że którego wieczora pod dom przyjdzie.
— Ciekawość, co stary teraz zrobi?
— Chodźmy ku chałupie... posłuchajmy.
Obaj chłopcy zbliżyli się pod samo okno. Z wnętrza mieszkania dochodził wrzask, w którym można było rozróżnić basowy głos zagniewanego Balcera, płacz młynarzowej i jęki Rózi.
— Aha, — rzekł Frytz, — dobrze jej tak, dobrze, niech się z elegantami nie znajomi.
— Ma się rozumieć, — odpowiedział Wojtek, — Balcer w swojem prawie jest, żeby jej tylko zanadto nie skatował w zawziętości.
— Nie bój się, nie będzie jej nic.
Po jakimś czasie krzyki ustały, światło w stancyi zgasło, zrobiła się zupełna cisza. Balcer poszedł do młyna i najspokojniej, jak gdyby nic nie zaszło, wziął się do roboty. Frytz spał, Wojtek pilnował kosza.
Wiatr był mały, wielkie śmigi obracały się powoli, ale bezustanku, do samego rana.
Pomimo, że Wojtek i Frytz obiecali zachować o wypadku dyskretne milczenie, jednak zanim słońce wzbiło się po nad las, tajemnica Boberkiewicza stała się własnością całej Biednowoli, niby wspólne pastwisko, lub serwitut na biedrzańskim lesie.
Opowiadano sobie nawzajem przygodę nocną z rozmaitemi komentarzami, waryantami i waryantami do waryantów. Rozmawiali o tem chłopi na polu, baby przy studniach, nawet dzieci biegające po drodze.
Wieść jak na skrzydłach przyfrunęła także i do kancelaryi gminnej.
Z początku pani Kobzikowska wierzyć jej nie chciała,