skompromitowany, zgubiony. Myślisz że cię żałuję? Ani trochę. Po coś tam chodził?
— Chciałem się przejść.
— Ha! ha! ładny spacer! po nocy i podczas burzy... i ładne miejsce do spaceru... ogródek Balcera!
— Gdy wychodziłem nie było burzy, a przez ogródek przeszedłem sądząc, że sobie drogę skrócę.
— Nie broń się, bo to nie ma sensu. Nikt ci nie uwierzy. Ja wiem że to przejście zdrowiem przypłacę, bo cały świat wie że jesteś moim kuzynem... ja cię nie żałuję, boś nie wart mojej sympatyi — ale przyszłam cię ratować. Co myślisz zrobić z sobą?
— Albo ja wiem... nie mam pojęcia, nie zastanawiałem się.
— Przecież tu w Biednowoli pozostać nie możesz.
— A gdzież się podzieję?
— Otóż właśnie w tem rzecz, że trzeba się gdzieś podziać, trzeba ztąd zniknąć i niepokazywać się tu więcej. Ach! jacy wy wszyscy gamajdy! umiecie źle robić i broić — a w razie wypadku tracicie głowy zupełnie.
Boberkiewicz nie wiedział co ma odpowiedzieć. Przestępował z nogi na nogę... czerwienił się.
— Czy ja się mogłam spodziewać, że Dyzio takie szaleństwo, takie głupstwo popełni! Co cię tam ciągnęło? czy chęć chwilowej zabawki, czy widoki na pieniądze Balcera, dla których gotów już byłeś zrobić mezalians? Co? przyznaj się.
— Ja... proszę kuzynki... ja nie taję... ja chciałem porozumieć się z młynarzówną, chciałem się z nią ożenić.
— Dobrze tak Dyziowi, szkoda że Dyzia jeszcze lepiej nie zbili! Bardzo dobrze. Cóż milczysz, tłomacz się, mów! Czyś ją kochał przynajmniej, czy tylko dla posagu?
— Ja... no przyznam się... ona mi się podobała?
— Po tem co mi mówiłeś, pamiętasz?
Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/114
Ta strona została skorygowana.