Przed samym wieczorem do kuźni Kusztyckiego przyszedł, a raczej przywlókł się, stary Pypeć. Nie osobliwie trzymał się na nogach, a językiem ledwie obracał.
Kusztycki pilną miał robotę, kuł zawzięcie, a co chwila krzyczał na chłopca, który przy miechu stał:
— Równo! gamoniu, nie szarp, węgli nie psuj, bo ich na drodze nie znajdziesz!
— Niech będzie pochwalony, — rzekł Pypeć, stając na progu, — jak się macie panie Kusztycki?
— Na wieki...
— Przyszedłem oto do was... psia wełna... jako że przyjaciela lepszego, psia noga... który jeno na świecie jest...
— Gdzieżeście bywali?
— Joel, psia wełna, mnie trzymał do samego wieczora.
— Widać to... napiliście się krzynkę.
— To i cóż... — i zaczął śpiewać ochrypłym, drżącym głosem:
Nikogój się nie boję
Bom się upił za swoje;
Mam sukmanę w zastawie
Nocleg w karczmie na ławie...
— Ej Wincenty, — odezwał się Kusztycki, — po praw-