Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/120

Ta strona została skorygowana.

— A posłuchaliście też mnie, jako wam radę dawałem jeszcze przed zapisem.
— Niby jaką radę?
— Żebyście sobie zaszyli w sukmanę trochę groszowiny, od wszelkiego wypadku.
— Zaszyłem, a jakże, mój kochany panie Kusztycki, ki, zaszyłem rzetelnie, na moc, co najgrubszą nicią jaka jeno była w chałupie.
— No — toście przynajmniej dobrze zrobili, to jedno chociaż.
— Kiedy, oto, psia wełna, jużem dwa razy odpruwał.
— I wydaliście wszystko... utopiślicie het u kochanego Joela? Co, przyznajcie się, toć wam przecie głowy nie urwę.
— Jeszcze mam cościć ze sześć czerwonych papierków.
— Oj Wincenty! Wincenty... i z takiemi pieniędzmi, z ordynaryą co wam się od dzieci należy, chcecie do żyda w służbę iść, w karczmie pod ławą sypiać, w piecach palić. Tfy! czy was licho jakie opętało, czy was z rozumu kto obrał! I grzech i wstyd i śmiech. Toć popatrzcie choćby na starego Piotra. Nigdy żadnego gospodarstwa nie miał, a przecie żył i żyje poczciwie ze swojej pracy i oto jeszcze sierotkę wziął... a wy!
— Eh, co mi tam Kusztycki będzie Piotrem oczy wykłuwał. Piotr to Piotr — a ja to ja. On, psia wełna, przybłęda, niewiadomo ztąd, a ja biednowolski chłop, prawowity, rodzony, z maleńkości tu jestem, od ojców i dziadków biednowolski.
— I co z tego, kiedy wam na taki koniec oto przychodzi.
— Mój Kusztycki, proszę was pókim dobry, psia wełna... nie dogadujcie, bo jak mnie przyjdzie markotność, to możecie dostać po łbie... jak nic!