Biednowolski kościołek stał na wzgórzu, otoczony wieńcem starych lip. Zdaleka ścian widać nie było, tylko zieleń gęstą, zwartą, ponad którą wystrzelał spadzisty dach czerwony i wieżyczka lekka, wysmukła, z kulą złoconą na wierzchu, która służyła za podstawę również pozłacanemu krzyżowi.
Kościółek murowany był, a zbudowano go, jak księgi świadczą, dawno, bardzo dawno. Pod sklepieniami dolnemi spoczywają wielkie trumny dębowe, a w nich zmurszałe, w proch rozsypujące się kości, na których gdzieniegdzie szczątków złotogłowia i litych pasów dopatrzyć można.
To fundatorowie kościoła snem wiekuistym uśpieni.
W zakrystyi kilka portretów wisi w ramach złoconych niegdyś, teraz poczerniałych zupełnie. To fundatorów portrety. Z trudnością można rozróżnić na nich zbroję stalową, od skór rysich opadających z ramion — ale oblicza groźne patrzą jeszcze wyraźnie, marsowato...
Obok rycerzy niewiasty w strojach półzakonnych, półświeckich, także dziwnie surowe i zadumane.
Kto je malował?
Bóg wie. Na podpisach kilkowierszowych, wielkiemi literami odznaczających się, ale już miejscami przez niszczący ząb czasu zgryzionych, wyczytać można datę: A. D. MLCCXXV; owdzie znów: Illustrissimus... comes... Nałęcz,