Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/144

Ta strona została skorygowana.

pożartował, pośmiał się, i nawet wesołości ani tańców za złe nie miał, byle... tylko były po trzeźwemu, po ludzku.
Zbliżył się Jaś do księdza i pokornie przy progu stanął.
— Chodź-że tu bliżej, — odezwał się kanonik, — chodź, proszę cię. Bardzoż ci smutno bez Piotra?
— Oj smutno, smutno, proszę księdza kanonika... jak dziadzio w świat poszli to już mi się zdaje, że broń Boże umarli, że już całkiem sierotą zostałem.
— Nie bój się, żyje stary Piotr i zdrów jest — właśnie dziś list od niego odebrałem. Pisał do mnie.
— Oj, księże kanoniku, cóż dziadzio pisali? gdzie są?!
— Daleko ztąd. Za Wisłą, za Warszawą...
— Mój Boże i po co oni tam na kraj świata pojechali?
— Ha, wypadło mu tak... interesa miał jakieś, bez przyczyny nie pojechał.
— A wrócą oni choć kiedy?
— Wróci, wróci; właśnie pisze, że jeszcze interesu nie załatwił, ale że ku wiośnie, przy Boskiej pomocy, stanie z powrotem w Biednowoli.
— Ku wiośnie... — rzekł chłopak z westchnieniem.
— Doczekasz, mój kochany, ani się obejrzysz jak przy pracy i nauce czas ci szybko uleci, jak na skrzydłach. Czy nie potrzebujesz ty czego, Jasiu?
Chłopak wielkie oczy zrobił.
— Ja?
— No tak. Może ci braknie co do ubrania, może ci się buciny podarły?
— Odzienia mam dość, proszę księdza kanonika... ale buty pod zimę toby się przydały.
— No — to też powiedz Wawrzeńcewiczowi, żeby jak będzie jechał do miasteczka wziął cię ze sobą i żeby Kręcielski szewc zrobił ci buty porządne, juchtowe, na miarę. Ja zapłacę... tylko mi tandety żadnej nie kupować, bo pieniędzy