Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/151

Ta strona została skorygowana.

coraz głośniej. Wynurzali sobie nawzajem uczucia przyjaźni i braterstwa, całowali się, płakali z rozczulenia.
Już była północ, kiedy dziad karczmę opuścił. Szedł krokiem niepewnym, śpiewając, ale szedł — Pypeć został.
Joel rzekł do niego:
— Ny ny, Wincenty, zrobiliście dobry interes. Fajn interes wyście zrobili Wincenty!
— Co? — wybełkotał chłop z trudnością.
— Pójdziecie jutro do księdza...
— Pójdę.
— Idźcie, ja wam radzę. On wam da dobre lekarstwo na wszystkie wasze zmartwienia, da wam doskonałe lekarstwo... prawdziwe księdzowskie lekarstwo!
— Lekarstwo?
— Jedno tylko... oni więcej w swojej aptece nie mają. A wiecie, co on wam da za lekarstwo? On wam każe pić wodę! On powie, że cała wasza bieda jest od wódki, on wam każe wyprzysiądz się wódki i pić samą wodę! Owszem, wy jego posłuchajcie, ja wam radzę! Wódka kosztuje, trzeba za nią pieniędzmi płacić — a woda jest darmo w studni, a na mokry rok to i w każdym rowie. Można pić, choćby pięć garncy na dzień. Tanie lekarstwo, żebym ja tak tanie życie miał...
Powiedziawszy to, żyd wziął butelkę, nalał wódki w szklanny kieliszek i znowuż przystąpił do Pypcia.
— Słuchajcie-no Wincenty. Ksiądz wam będzie prócz tego mówił, że w wódce siedzi djabeł. Przypatrzcie się dobrze, może go zobaczycie... a jak zobaczycie, to powiedzcie mi jak ten paskudnik wygląda... bo ja go jeszcze w wódce nigdy nie spotkałem, choć już parę lat tym towarem handluję.
Chłop podniósł się cokolwiek, oparł się o stół z rękami, i wpatrywał się w kieliszek wzrokiem błędnym, w którym malowała się i niepewność i trwoga, a Joel trzymał napełnio-