Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/154

Ta strona została skorygowana.

Wielkie sokory przydrożne ogołocone z liści gałązkami szumiały, gruszki dzikie na miedzach jeżyły się kolcami, a rosochate, dziurawe wierzby nad wodami wyglądały niby kościotrupy. Tylko bór sosnowy, zawsze młody, zawsze zielony, pysznił się igiełkami swemi.
W polu cisza wielka była, bo się już ludzie oborali, obsiali i robota wszelka ustała, tylko w stodołach rozlegał się łoskot cepów, młócono na gwałt — bo żydzi za pszenicą a żytem jak oparzeni latali, a o owies domagali się tak, jakby lada dzień wielkie wojska miały nadejść.
W stodołach rozlegał się łoskot cepów, ale w kuźni u Kusztyckiego huk był większy jeszcze. Od rana do nocy tłukły ciężkie młoty w kowadła, a z rozpalonego żelaza iskry niby z ognistych pieców leciały. Kusztycki choć sprawny majster i można powiedzieć pierwszy na okolicę robotnik, rady sobie dać nie mógł, więc też aż o trzy mile drogi, z miasteczka czeladnika sprowadził, i we dwóch tłukli jak na urząd.
Jak Biednowola Biednowolą nigdy jeszcze tyle roboty, w kuźni nie było. Wszyscy gospodarze wozy kuli jak na wielką drogę, ten i ów kazał siekierę nastalać — a wszystko według owego lasu, co go mieli za serwitut dostać i co już na niego wzięli zadatek od Jankla.
Kusztycki ogromne pieniądze zbijał.
— No, panie majster, — mówił do niego Łomignat Maciej, — jak skoro teraz nie wyleziecie z żydowskich pazurów, to już chyba nie wyleziecie nigdy.
— Ha, może przy pomocy Boskiej wylezę, — odrzekł kowal, nie odrywając się wcale od roboty, bo już taką naturę majsterską miał, że jak co zaczął to z ręki nie wypuścił póki nie skończył, — możeć wylezę.
— Byłem ci i ja u nich w garści, — mówił dalej chłop —