Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/162

Ta strona została skorygowana.

— Ano, skoro tak powiadacie, bierzmy się.
Stuknęły młoty, sypały się iskry, miech sapał, a pod wieczór wóz Łomignata gotów już był, choćby do najcięższej drogi. Kusztycki, który lubił elegancko robotę wykończyć, każdą sztukę okucia jeszcze na gorąco, zanim zastygła, smarował, nie żałując kosztu, szewcką smołą, która rozpuszczona na gorącem żelazie błyszczała jak lakier. Kiedy już wszystko było gotowe, Łomignat sięgnął do kalety, a Kusztycki wydobył kredę z kieszeni i na drzwiach kuźni rachunek wypisywał.
Nie ma co mówić, pisał sprawiedliwie: ile wyszło walcówki, ile kratówki, ile szynowego żelaza, ile na tradynki, ryfki, mutry, śruby — wszystko jak się należy po majstersku, że funta nie dodał, funta nie ujął. Prócz tego policzył sobie za węgiel i za swoją robotę, jako że przecież człowiek nie pracuje ani dla zabawy, ani dla honoru, tylko według tego żeby kawałek chleba miał... jak się patrzy.
Skoro to wszystko Kusztycki obliczył, zrobił się, ma się rozumieć rachunek spory. Łomignat, jak to jest w chłopskim obyczaju, bo wiadomo że każdy chłop ma węża w kieszeni, za łeb się złapał.
— Oj, oj, oj, majsterku! panie Kusztycki! — wołał, — a toć siódmą skórę ze mnie zedrzeć chcecie!
Kusztycki brwi namarszczył.
— Dużo wam?
— Oj, juści co dużo, to dużo... woza bym się wolał wyrzec.
— Może źle okuty?
— Co ma być źle, okuty toć on okuty, sprawiedliwie, porządnie, na urząd, bo wiadomo że jak Kusztycki co zrobi to i choćby w samej Warszawie majstry tak nie potrafią, ale co drogo, to drogo...
— Co dobrego zawdy drogo...