Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/170

Ta strona została skorygowana.

— Muszę ja się duchem odziać i iść do pisarza.
Sołtys się ironicznie rozśmiał.
— Ma się rozumieć, — rzekł, — ma się rozumieć, zawdy co dwie głowiny, choć i ladajakie, to dwie... Bądźcie zdrowi.
Wójt włożył sukmanę, podpasał się szerokim rzemieniem i poszedł szybko do kancelaryi.
Drzwi były zamknięte, w oknach ciemno, musiał mocno kołatać. Nareszcie z otwartego lufcika wychyliła się głowa i piskliwy głos zapytał:
— Co to jest? Pożar, czy rozbój, czy koniec świata? kto się tak dobija!
— To ja — wójt. Niechno pani pisarka duchem pana Kobzikowskiego obudzi, bo je pilny interes.
— Możecie jutro przyjść, nie budzić ludzi po nocy. Doprawdy zwaryować można w tej kochanej Biednowoli, ani jednego wolnego momentu, ani chwili odetchnienia...
— To też niech pani jeno swego męża obudzi — a sama niech sobie pani wypoczywa, choćby do południa.
— Jakżeż go obudzę nieszczęśliwa, kiedy wyjechał.
— O! to niedobrze. Daleko pojechał, nie wie pani?
— Do miasta, powinien już był od trzech godzin wrócić... tymczasem dotąd go niema. Bóg wie gdzie i z kim się zabałamucił... gamajda. Co tak pilnego macie wójcie?
— Widzi pani, jest chwestya.
— No, no... jaka kwestya?
— Pypciowej się zmarło.
— Wiem.
— Sołtys się sam rozrządził, wartowników postawił, powiada że nagła śmierć, że posądzenie mają.
— Czemuż mi wójt odrazu tego nie mówił?
— Chciałem się z pani mężem poradzić, co robić.
— Boże kochany! z moim mężem! Także znaleźliście człowieka do rady!