— A jakżeż będzie? do kogo mam iść?
— Niby to nie wiecie, że ta cała wasza gmina na mojej głowie, że żeby nie ja, to wójt nie wychodziłby z kozy... a mój gamajda byłby od świętej pamięci bez posady.
— Dyć wiadomo, że pani pisarka ma edukacyją.
— Zaczekajcież przed kancelaryą. Ogarnę się trochę, bo jestem w negliżu.
— Toć mnie do pani alkierza nie trzeba, jeno do kancelaryi.
— Czekajcież — światło zapalę i otworzę wam.
Niezadługo zakopcona lampka rozproszyła ciemności kancelaryi, klucz zgrzytnął we drzwiach i pani Domicela w żółtej bluzie, z głową owiniętą kraciastą chusteczką, wpuściła wójta do stancyi.
— Siadajcież — ja tymczasem napiszę raport.
— Ha! skoro pani mówi że trza laportu, to niech pani pisze. Ja niby mógłbym i sam... ale głowy nie mam i nie naskrobałbym do rana...
— Eh, co wy tam potraficie, mój wójcie!
— Zwyczajnie jako chłop...
— I mój mąż nie lepszy. Pisze prędko to prawda, ale sensu w tem niewiele. Raport trzeba wysłać choćby zaraz, żeby raniuteczko był w powiecie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— Święta prawda... a wie pani pisarka, co jabym se jeszcze miarkował?
— No?
— A to, widzi pani pisarka, skoro ludzie powiadają o trucicielstwie, to może wypadałoby zebrać ze dwudziestu chłopów z postronkami, pójść na wieś i het, precz wszystkich Pypciowych familijantów w kij powiązać i zamknąć ich oto do kozy...
— Nie, nie można.
Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/171
Ta strona została skorygowana.