Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/185

Ta strona została skorygowana.

Florek rolę gospodarza odgrywał — nalewał wódkę, zachęcał do picia.
Stary Pypeć, zarośnięty jak dziad, obdarty, siedział przy stole, głowę na rękach oparł i płakał.
Grzędzikowski zbliżył się do niego.
— I czegóż wy, mój Wincenty, tak lamentujecie? — zapytał.
— Et, psia wełna... zmarło się oto kobiecie...
— Każdemu, mój Wincenty, na ten przykład się zemrze i lamentować nie ma czego. Wola Boska! Jej dziś, nam jutro — a wszyscy ludzie powinni być zawsze gotowi jakoby do drogi, na ten przykład. Napijcie się z nami.
— Piło się.
— Można jeczcze.
— Wiadomo że można... ale co się kobiecie zmarło, to zmarło...
— Niech spoczywa z Bogiem. Wstydźcie się tak płakać jak małe dziecko.
— Wiem ja dla czego płaczę.
— Za kobietą?
— E, niekoniecznie; zmarła to i zmarła — niech z Bogiem spoczywa.
— Ano — tedy o cóż?
— O co? Nikt do mnie nie przyjdzie, psia wełna, nikt nie powie po dobremu: słuchaj, Wincenty, naraję ci dziewuchę młodą, bogatą — żeń się.
— Oszalał dziad!
— Takie wdowieckie prawo — ale dla mnie... dla mnie jakoś nic nie ma na tym świecie...
— Nie frasujcie się Wincenty, — odezwał się Joel, — jeszcze i dla was znajdzie się fajn kobietka...
— Oj, — odezwała się jakaś kobieta, — chyba Joel Wincentemu jaką żydowicę nastręczy...