Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/187

Ta strona została skorygowana.

— Widzi mi się, dziadu, — rzekł sołtys, — że wy sobie ze mnie pokpiwacie, pamiętajcie, że wasza rzecz dzwonów pilnować.
— Ma się wiedzieć na ten przykład... jeden dzwoni we dzwon Panu Bogu na chwałę, drugi dzwoni w blaszkę djabłu na pociechę.
— Już wy sobie za dużo pozwoleństwa dajecie.
— A tak... do żony po pozwoleństwo nie chodzę.
— Cichajcie, cichajcie, — odezwał się Jan Stępor, — dajcie spokój. Lepiej oto, skoro tu jesteśmy, o biedrzańskim lesie pogadać.
— Co tu gadać, — odrzekł Łomignat, — skorośmy podpisali biednowolskie gospodarze i skoro biedrzański dziedzic podpisał, godnie, sprawiedliwie, bez żadnej sprzeczki — to i skutek.
— Jeszcze niema papierów z komisyi.
— To i przyjdą.
— Lepiej żeby nie przychodziły, — odezwał się Florek.
— A to dla czego?
— Bo... boście... gospodarze nie tęgi interes zrobili.
— Niby jak? — zapytał Stępor.
— Ha, podług mego rozumu, za małoście wzięli. Skoro szlachcic, wiele się nie targowawszy, dał po cztery... to jakbyście go dobrze przydusili, to jak amen w pacierzu, byłby dał po ośm.
— Tak? a coby się jemu zostało?
— Hę! o to was głowa boli? o to macie frasunek?! Bajki, djabli by go nie wzięli; zawdy on będzie panem, z lasem, czy bez lasu.
— Mądry ty chcesz być mój Florku, — rzekł Stępor, — żebyś tylko kiedy nie przemądrował.
— Nie bójcie się — przy waszych rządach na wsi, nie bardzo tu można zmądrzeć.