Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/193

Ta strona została skorygowana.

brze naładowaną, a po butach i kapocie znać było że kawał drogi przewędrował.
Biała broda jaśniała zdaleka, długie siwe włosy spadały mu aż na plecy.
Szedł niezbyt pośpiesznie, ale krokiem równym, jednostajnym, jak człowiek dużego chodzenia zwyczajny. Poły od sukmany w tył poodwijał i końce ich za pas pozatykał, dla lekkości.
Gdy przyszedł do figury, co przy drodze, już blizko Biednowoli stała, zdjął czapkę, ukląkł, pomodlił się trochę, a potem wziął znowuż kij do ręki i prosto powlókł się ku wsi.
Właśnie Jan Stępor przy samej drodze pole swoje orał, i wyrzucał bruzdę aż do drogi, gdy podróżny nadszedł.
Jan ciekawy co za zagraniczny człowiek do Biednowoli idzie, przystanął i patrzył — tymczasem ten obcy poczciwem słowem go przywitał.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki, — odrzekł Stępor.
— Panie Boże dopomóż.
— Panie Boże zapłać.
Już Jan ujął za sochę i krzyknął na woły, żeby znowuż w pole odwrócić, gdy ten obcy powiada:
— Odpocznijcie sobie trochę, Janie.
— A wy dziadku zkąd wiecie, że mnie Janem zowią?
— Ha! widać że wiem, skoro tak powiedziałem.
— Ciekawość! a zkądże wy dziadku?
— Ja ze świata — ale na was wstyd, że starych znajomych oto nie poznajecie.
Jan zostawił sochę na polu, przeskoczył przez rów i przypatrzywszy się dobrze podróżnemu, zawołał:
— Wszelki duch Pana Boga chwali! toć Piotr!
— A Piotr, Piotr, tylko widać dużom się musiał odmienić, skoro wy Janie nie mogliście mnie poznać.