bądź dacie, będzie mi smakowało, jako wiem dokumetnie, że szczerem sercem ofiarowane.
— Oj co szczerem to szczerem, toście prawdziwie powiedzieli mój Piotrze, — rzekła Janowa, — jeno że na kurę długo czekać... ale ja wam wnet co innego sporządzę.
Pobiegła do komory, przyniosła jaj, kiełbasy, i zaczęła smażyć. Magda tymczasem wzięła się do obierania kartofli, boć smakołyk smakołykiem, dobry jest dla uciechy — ale zawsze do pełności trzeba kartoflami dołożyć...
Niedługo poczekawszy, wszystko było gotowe. Janowa stół nakryła czystą płachtą, postawiła na nim miski i dla każdej osoby łyżkę drewnianą, gruszkową, Piotrowej roboty — i zaraz zasiedli do jedzenia.
Przeżegnawszy się, jedli powoli, nie spiesząc i nie rozmawiając wcale, bo rozmowa przy jedzeniu przeszkadza. Przynajmniej z pół godziny bez przerwy ruszali szczękami, aż wszystko jadło co do okruszyny zniknęło ze stołu — a nie było to łatwo, bo Janowa nie na żarty naszykowała pożywienia.
Przecie jakoś poradzili...
— Bóg zapłać wam, moi kochani, — rzekł Piotr, wstając od stołu.
— Niech będzie na zdrowie.
— Teraz, — odezwał się starowina, — ja torbę otworzę; znajdzie się w niej dla każdego pamiątka i gościniec ze świętego miejsca.
Dziesięć głów pochyliło się z ciekawością nad stołem, a Piotr, jak gdyby pragnąc umyślnie tę ciekawość na większą próbę wystawić, rozwiązywał sznurki od sakwy powoli i niezdarnie.
— Aj, Piotrze, — rzekła Janowa, — jakości wam się ręce trzęsą; pozwólcie, może ja prędzej one supełki rozwiążę.
— Ja rozwiążę! — zawołała Magda.
Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/202
Ta strona została skorygowana.