spodziewać się trzeba i zbioru dobrego, jeżeli, ma się rozumieć, wytrwa i nie popsuje się.
— Nie spodziewam się.
— Ha! i ja się nie spodziewam, ale bywa rozmaicie, mój Piotrze. Dotychczas wszelako kontent z niego jestem, bardzo kontent. Chęć wielka, zdolności, pilność, posłuszeństwo — wszystko za nim przemawia.
— Dobrych to rodziców dziecko, księże kanoniku.
— Ach, więc doszedłeś prawdy, znalazłeś jego ojca? Mówże mój kochany, proszę, a wierz mi nie z próżnej ciekawości pytam, ale... przyzwyczaiłem się do tego bębna... polubiłem go i dla tego los jego interesuje mnie. Opowiedz-że tedy Piotrze jak prawdy doszedłeś, czego się dowiedziałeś?
— Nie łatwo to było... oj nie łatwo, ale jakoś Pan Bóg dopomógł.
— Gdzież ten ojciec jest?
— Nie ma go już, księże kanoniku, — rzekł Piotr, smutnie kiwając głową.
— Jakto nie ma?
— Umarł trzynaście lat temu.
— Umarł?... Hm, w takim razie, toś właściwie nic nie znalazł.
— Prawda... ale chociaż nazwisko chłopiec mieć będzie, nikt go już znajdkiem nie nazwie, ani dziadowskim pasierbem.
— Tak, pod tym względem masz słuszność — ale mój Piotrze, niech ci się nie zdaje, że to tak łatwo komu nazwisko przywrócić, trzeba dowodów... papierów.
— Mam, księże kanoniku; mam wszystko co potrzeba... metryki jak się należy.
To rzekłszy sięgnął w zanadrze i wydobył owinięty w chustkę gruby plik papierów.
Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/207
Ta strona została skorygowana.