— Powiedz mi, mój Jasiu, czy ty się teraz boisz jak dawniej.
Chłopiec oczy opuścił.
— Ej, nie... — rzekł, — ale czasem bywa straszno.
— Czego?
— Albo ja wiem. Nie wiem sam — lękam się, ale nie zawsze. Przecież strachów na świecie niema...
— Nie ma, nie ma Jasiu, nawet sobie do głowy podobnego nic nie dopuszczaj, toć ty przecież, Bogu dziękować, chłopiec duży — i jesteś sobie już tak dobrze, jak na swoim chlebie.
— Nie bardzo na swoim, ale poczekawszy jeszcze z parę lat, to się będzie jakoś zarabiało. Eh! co tam, — dodał, — co ma być to będzie, tymczasem dobrze mi jest na świecie, nie mam czego narzekać. Miałem zmartwienie póki was nie było, ale skoroście przyśli szczęśliwie, to już mnie o nic teraz głowa nie boli...
Cały dzień Jaś z Piotrem przepędzili na wodzie. Ryb nałapali sporo i pod wieczór płynęli ku domowi. Jaś czółno popychał, a Piotr opowiadał o nieboszcze Anieli Szaraczkównie, o Budniku Pankracym, o swoich przygodach w podróży, o wsiach i miastach przez jakie przechodził, a już najwięcej o Częstochowie, która jak wiadomo taka jest, że żeby trzy lata o niej opowiadać, to jeszcze nie opowiedziałoby się wszystkiego.
Słońce zachodziło, ciepły wietrzyk wiosenny trącał listki wierzbiny, co nad brzegami rosła, marszczył powierzchnię wody... Dziad gawędził, a dzieciak słuchał — chwilami przestawał wiosłować, i wtedy czółenko płynęło samo powoli, niby owa gawęda, co się z głowy Piotrowej snuła i w słowach nieuczonych aż do głębi duszy chłopca trafiała.
Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/214
Ta strona została skorygowana.