— Nam jest co, bo dzieci nasze.
— A ten mój.
Zaciął się dziad i już więcej ani słowa nie chciał powiedzieć. Już taką miał naturę, że do rozmowy wyrywny nie był. Spytają go to powie, albo tak, albo nie, i idzie w swoją drogę, nie przystaje, nie gada. Pochwalony, na wieki, witajcie, bądźcie zdrowi — ot cała z nim rozmowa.
Ale jak się wybrał z Jasiem nad rzekę, albo na łąki, albo w las, wtedy mówił dużo, dużo — a dzieciak tylko oczy wytrzeszczał, a słuchał.
Wychodzili oba, latem, albo jesienią, bywało na cały dzień. Czy to ryby łowić, czy zioła zbierać, albo grzyby w lesie.
Na zioła Piotr osobliwy był znawca. Co roku dużo ich zbierał, suszył na słońcu, w pęczki wiązał i na strychu u Stępora w chałupie przechowywał, i niejednego w przygodzie słabości takiem ziółkiem poratował, za dobre słowo, bo nigdy datku żadnego nie przyjął.
Jasiek włóczył się za Piotrem po zioła, albo łódką z nim jeździł, bo rzeczka za wsią była większa niż przy wjeździe i nawet bystra dosyć — a w takich włóczęgach gawędził starowina z dzieciakiem. O czem? O tym wietrze co wieje, o słońcu co świeci, o ptaszkach śpiewających, ziołach różnych — o tem co im pod oko wpadło.
— A widzisz-no Jasiu tego ptaszka małego, co na kamieniu siadł, nad wodą samą, i tak oto kiwa ogonkiem uciesznie?
— Widzę dziadziu.
— Jakże go nazywają?
— Nie wiem, dziadziu.
— Pliszka. Pamiętaj-że sobie, że taki ptaszek to pliszka — a teraz uważaj dobrze i jak zobaczysz pliszkę to mi pokaż.
Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/23
Ta strona została skorygowana.