Gdy pani Domicella skończyła pisać, wszedł do kancelaryi małżonek jej, który tylko co od wójta powrócił.
— Cóż to duszko? — zawołał zdumiony, — piszesz o tej porze?! Jak cię kocham nie ma żadnych zaległości, wszystko odrobione.
— Wiem o tem lepiej niż pan, — odrzekła wyniośle, — prawie wszystkie czynności przechodzą przez moje ręce, a jeżeli są odrobione to większa w tem moja zasługa niż pana...
— A więc?
— Więc chcesz wiedzieć co pisałam? doprawdy?
— To jest... jakby to powiedzieć? nie koniecznie, ale tak oto... z ciekawości jako mąż.
— To ci nie daje żadnego prawa do przeglądania moich korespondencyj prywatnych. Sekretów żadnych nie mam, ale kontroli poddawać się nie myślę... i radzę panu nie wszczynać takich głupich kwestyj.
— Duszko, duszko, — rzekł Kobzikowski, — jesteś kobieta wielkich zalet, inteligentna, światła, powiem nawet — genialna — ale czemu ja od ciebie nigdy dobrego słowa nie słyszę?
— Dla czego? Mam się tłomaczyć? Zniżać się do usprawiedliwień... Nigdy!
— Ale dla czego Domciu-serce, dla czego?
— No — boś gamajda i koniec!
Na tym argumencie kończyły się zwykle wszystkie rozmowy państwa Kobzikowskich.
Ani długoletnie wspólne pożycie, ani uległość i pokora męża, nie mogły zatrzeć w sercu pulchnej pani Domicelli żalu, że popełniła mezalians i że z wysokich progów arystokracyi zeszła na mizerny padół Biednowoli, między niższą populancyę i same chamstwo.
Gdyby przynajmniej posiadała jakiś tytuł; gdyby była sędziną, lub w najgorszym razie wójtową, to może, może po-
Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/248
Ta strona została skorygowana.