tak strasznie, że biedny Nuchym rad nie rad musiał być posłuszny.
Z takim rozbójnikiem żartów nie ma!
Kusztyckiemu robota paliła się w ręku, więc żyd musiał się żwawo uwijać, żeby mu nadążyć z posługą. Ledwie młot rzucił, musiał miech poruszać, ledwie od miecha odszedł, znów do młota Kusztycki wołał.
Nuchym duchu już w sobie nie czuł.
Bladł, to czerwieniał na przemian, pot zalewał mu oczy, ledwie że mógł oddychać.
— To rozbój jest! — mówił, — to gwałt, na moje sumienie, za taki interes to wy, panie Kusztycki, możecie mieć bardzo paskudną sprawę.
— Dymać! — odpowiedział kowal.
— Dymać! Oj, żeby moje wrogi w środku takie dymanie mieli! Ja już nie mogę. Róbcie sobie co chcecie... ja nie mogę. Ja zdrowia nie mam, to nie dla mnie interes....
Na drodze dały się słyszyć głosy.
Nuchym, ufny w pomoc nachodzących, od miecha odskoczył.
— Dymajcie sobie sami, ja mam już dość! Bogu dziękować idzie cała gromada narodu, to może sobie znajdziecie kogo do miecha (niech jego moje oczy nie widzą!). Tyle chłopów idzie! Dwa, trzy, pięć, ośm! Patrzajcie ośm chłopów i baby też i dzieci. Cała gromada.
— Co znowu?
— Patrzajcie, patrzajcie sami. Tyle ich idzie i konia prowadzą.
— Aha! — rzekł Kusztycki, — wiadoma rzecz, koń chory.
— Zkąd wy, panie Kusztycki, możecie wiedzieć, że ten koń chory jest?
— Bo żeby był zdrów, toby go do mnie nie prowadzili.
Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/40
Ta strona została skorygowana.