Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/45

Ta strona została skorygowana.

jest lekowanie! Dopiero zdawało się że z onego konia nic nie będzie, a tymczasem porwał się i pędzi oto jak wściekły.
— A juści! Ogon zadarł do góry i wyrywa... Patrzcie prosto na pastwisko leci, jak oparzony.
— Biegaj-no Florek, — odezwał się Pypeć, — biegaj na pastwisko za koniem... żeby bestya nie chciała gdzie daleko uciekać w takiej zawziętości...
— Nie bójcie się, — rzekł Kusztycki, — obaczycie że się wnet weźmie do jadła.
— Mój majsterku kochany, mój panie Kusztycki, Bóg że wam zapłać, żeście mnie tak w nieszczęściu mojem poratotowali. Muszę wam zapłacić za ono lekarstwo.
— Nie pilno.
— Zarobiliście sprawiedliwie — chodźmyż teraz na poczęstunek.
— Zaraz, zaraz, poczęstunek poczęstunkiem, ale muszę wprzódy ten oto żydowski wozisko zreperować.
— To, jakby Nuchyma wóz?
— A juści tego niedowiarka.
— Dobre i parę złotych zarobić.
— Aha! co ja od niego zarobię, to na palcu upiekę. Z djabłem się takim zarobkiem podzielić!
— Musi was żyd dobrze w garści trzyma.
— Wiadomo... żeby nie trzymał, tobym mu przecie darmo nie robił. Pomóżcie mi, mój Wincenty, jakeście dobrzy — bo muszę tę robotę skończyć.
Pypeć przy miechu stanął, kowal do roboty się wziął.
— Psia kość, — odezwał się chłop wzdychając, — sprawiedliwie ludzie powiadają, że bieda nigdy sama jedna nie przychodzi. Zawdy się za nią inne wloką...
— A cóż to wam takiego?
— Ha, dużoby o tem gadać, mój panie Kusztycki....