Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/47

Ta strona została skorygowana.

— Aha! — rzekł Kusztycki, uderzając młotem w rozpalone żelazo, — ojciec dzieciom wszystko oddadzą, a sami co będą jedli?
— Ja też mówiłem do nich tak samo.
— A to dobrze, żeście mówili.
— Dobrze, albo i nie dobrze...
— No?
— Zara najstarszy Ignac z gębą na mnie — a to, powiada, ociec co sobie myślą? czy my psi?
— Ciekawość, do czego on zaś miał tu psa przyczepić?
— Ano, niby podług tego, jako że dzieci są sprawiedliwe, dobre, kochające — i że niby, ani ojcu ani matce żadnego od nich przeszkodzenia nie będzie.
— Ignac tak gadał?
— A Ignac... tak samo i Nastka i Florek.
— Co? ten smyk... a toć jemu jeszcze bydło paść.
— Ale! już dwa razy do wojska stawał — teraz żenić się chce i też gospodarzem być.
— Patrzajcież!
— Już on najbardziej gardłuje... a za nim Ignac.
— Nastka nie?
— Onaby nawet i całkiem ani jednego słówka nie rzekła, tylko znowuż według męża. Powiada: tatuniu, dzieci mamy, powiada, mężowska fortuna nie starczy, bieda powiada...
— Juści prawda. Wielkiego smaku tam nie ma.
— Wiadomo, wiadomo, mój panie Kusztycki; nie bardzo mi się z oną Nastką poszykowało. Niewymawiając, jak wychodziła za mąż, niby za Michała, dałem czystemi pieniędzmi sto rubli jak lodu, w całkości, w jednym papierku, i krówsko sprawiedliwe, graniaste, swego chowu — i wesele sprawiłem, nie chwalący się, że do dziś dnia ludzie w Biedno-