Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/50

Ta strona została skorygowana.

Robota była skończona, Kusztycki fartuch odpasał, włożył kapotę i rzekł:
— No, mieliśmy iść do karczmy to i chodźmy...
— Ano chodźmy. Sprawiedliwie należy się wam poczęstunek. Nawet sam nie wiem jak wam za onego konia wynagrodzić, żeście go tak zaraz wylekowali.
— Nie wielka to rzecz!
— Dla jednego mała, dla drugiego duża.
— Dla mnie mała. Juści, nie chwaląc się, jestem ja na taki interes pierwszy znawca; jak do mnie chorego konia przyprowadzą, to wszystko w nim durch widzę, jak we szklance.
— Wiadomo... ale, panie Kusztycki, powiedzcie ile wam za oną doradę zapłacić?
— Zwyczajnie od ludzi biorę za puszczenie krwi złoty, za paskudnika złoty i za myszów zakłucie także złoty, ale że do was mam przyjacielstwo, że chcecie dać poczęstunek, a najbardziej że was dzieci oto piłują o grunt — to mi zapłacicie pieniędzmi tylko pięćdziesiąt groszy.
— Ano dobrze, czekajcież, zaraz dam.
Rzekłszy to Pypeć, wydobył z kieszeni woreczek zawiązany sznurkiem i jął odplątywać węzełki.
— Nie pilno, schowajcie, zapłacicie w karczmie.
— Niech będzie i tak. Nawet podobniej będzie porachować tam na stole.
W karczmie, prawie na samym progu, spotkali Nuchyma, który na widok kowala cofnął się.
— No — zapytał, — co się z koniem waszym stało, Wincenty?
— Ho! ho! koń bryka teraz po pastwisku, aż ziemia dudni.
— Nie może być!
— A to idźcie, obaczcie.