Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/56

Ta strona została skorygowana.

Na onym wiatraku potrafił Balcer nietylko zwyczajną razówkę dla chłopów mleć, ale i pytlową mąkę robił i kasze rozmaite na sprzedaż do miasta.
Zajazd ludzi do młyna był ciągły, Balcer do dnia wstawał i nieraz do późnej nocy robił, Balcerowa znowuż zabiegała koło domu, trzymała kilka krów, co tydzień różne prowianty woziła do miasta — pieniądze im, jak to powiadają, drzwiami i oknami płynęły.
Ludzie biednowolscy przyzwyczaili się do tego szwaba, bo, co prawda, nie przeszkadzał on nikomu, do cudzego się nie mięszał i nawet, jak mógł, to i uczynny bywał.
Zdaje się że o swoim szwabskim kraju zapomniał, do naszego kościoła chodził, po ludzku, chociaż nie tęgo, mówił — a jego dzieci chyba ani jednego słowa po niemiecku nie znały.
Dzieci tych było troje. Dziewucha najstarsza, Rózia, już ze siedmnaście lat miała, i dwaj chłopcy: jeden Janek, drugi Karol — podrostki.
O Rózię już się i ten i ów przepytywał, wiadomo bo było we wsi, że Balcer bogacz, a chłopi mówili że ćwierciami mierzy pieniądze.
Zamawiali się też za różnemi interesami do młyna, to ekonomowie, to pisarze prowentowi z okolicy — zaglądał nawet i sekretarz biednowolskiego sądu, wystrojony zawsze, wypomadowany elegant, z laseczką, ze szkiełkami na nosie.
Balcer udawał niby że tego nie widzi, ale z wiatraka zerkał przez okienko, zkąd całe domostwo miał przed oczami jak na dłoni.
Czasem zaklął po szwabsku i zęby zacisnął — ale gniewu po sobie względem gości nie pokazywał.
Nieraz gdy jaki elegant w stancyi był, Balcer niespodzianie, w umączonej kapocie wchodził i pytał:
— Co to? jaki interes?
Gość, ma się rozumieć, wywijał się, kręcił, i zmyślał