Zaczynały się sianokosy, a dobre, bo pogoda sprzyjała. Kosiarze posuwali się po łąkach, a za każdym ciągnął się długi pas świeżo ściętej, pachnącej trawy. Niekiedy przystawali, ostrzyli błyszczące kosy i znów cięli, aż do samego wieczora, do zachodu słońca...
Dziewczęta grabiły, śmiejąc się i chichocząc, jak to zawsze u nich we zwyczaju — coraz to która zaśpiewała piosenkę i jakoś wesoło było wszystkim, dobrze. Dalej, na dworskich łąkach już i kilka tęgich stogów stanęło, to znów kopice porozsiadały się rzędem.
Rzeczka mieniła się od zachodzącego słońca, ptaszki śpiewały po krzakach, bocian z długą szyją dążył do gniazda.
Piotr z Jasiem pracowali na łące u Stępora, obadwaj przy grabieniu, gdyż Piotr niedomagał i ciężko mu było kosą robić — a Jaś nie miał jeszcze tyle siły, żeby do kosy mógł stanąć.
Kiedy już wieczór zaszedł i ludzie zabierali się ku domowi, Piotr rzekł do Jasia:
— Niech oni sobie idą... my posiedzimy, a jeżeli ci się jeść chce, to idź i ty, ja spocznę trochę. Idź Jasiu.
— Nie, dziadziu, zostanę z wami, dopóki nie pójdziecie.
— To zostań, dziecko, jak chcesz.
Chłopiec wpatrzył się w Piotra dużemi swemi oczami.