— Dziadziu? — zapytał.
— A co?
— Wam coś dolega...
— Zkąd to wiedzieć możesz?
— Bo dziadzio posmutnieli i blade są. Czy na was jaka niemoc przyszła, dziadziu?
— Oj niemoc, niemoc Pan Jezus dał, mój chłopcze. Od tygodnia jestem w sobie jakby na pół przecięty.
— To czemu dziadzio nie zgotują sobie lekarstwa. Ziół przecie nie braknie — i z łońskiego lata są na górze i świeżych można nazbierać. Jabym sam zgotował, tylko niewiem dobrze jakie zioła są na waszą niemoc pomocne.
— Na moją niemoc Jasiu, żadne już ziele na świecie nie pomoże...
— Dla czego?
— Bom już stary, śmierć idzie, widzę ją.
Dzieciak cofnął się przerażony.
— Gdzie ją widzicie, dziadziu, gdzie jest śmierć? — ja ją odpędzę, nie dam was zabrać, o mój dziadziu kochany!
— Dziecko, dziecko... ty śmierci nie odpędzisz, a ja się jej nie boję. Czego bym się miał bać? Bóg miłosierny! Przyjść kazał na ten świat, człowiek przyszedł; odejść każe, człowiek odejdzie, takie prawo jest. Młode ludzie przychodzą, stare odchodzą, a oto ziemia zawsze jednaka. Usiądę sobie tu na wzgóreczku, odpocznę.
— Czy was co boli?
— Nic — ot tak, nie mogę. Ale nie... Powlokę się ku wsi niedługo — a jutro chyba ty sam do grabienia pójdziesz, ja się nie dźwignę.
— Ale! Ktoby mi tam kazał iść, jak wyście chorzy. Nie odstąpię was, dziadziu.
— Ja sam mogę zostać.
Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/70
Ta strona została skorygowana.