Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/71

Ta strona została skorygowana.

— Choćbyście mnie nawet odpędzali jak psa, to nie pójdę, — rzekł chłopak z płaczem.
— Żałowałbyś mnie, gdybym pomarł?
— Oj, nie mówcie tak strasznie, nie mówcie! Co moje życie bez was? Jakeście mnie wzięli maleńkim od matki i nie dali mi zmarnować się, tak chyba teraz zabierzcie mnie ze sobą.
— Nie bój się Jasiu, nie bój, — rzekł starowina, głaszcząc dzieciaka po głowie. — Nie zginiesz, sieroto, na świecie, nie zostaniesz sam. Bóg będzie nad tobą. Daj-no mi kij, pójdziemy pomaleńku.
Oparł się rękami na kiju, podniósł, ale po chwili siadł znowu.
— Nie mogę, nie mogę, — mówił, — całkiem mi nogi jakby odjęło.
— To siedźcież tu, — rzekł Jasiek i pędem pobiegł ku wsi. Już się ściemniło prawie całkiem, dzieciak biegł przez łąki, parę razy w rów wpadł, ale podnosił się zaraz i biegł dalej, bez pamięci, bez tchu prawie.
Kiedy wpadł do izby Stęporów, Janowa aż krzyknęła z przerażenia:
— Jezus, Marya! co tobie?!
Chłopak na razie słowa nie mógł przemówić.
— Co tobie? co?
— Nieszczęście jakieś, — rzekł Stępor.
— Oj! — wyszeptał chłopak, — zaprzęgajcie duchem do woza... dziadzio tam na łące... leżą.
— Piotr? umarł!
— Nie... zaniemogli, leżą... wstać nie mogą... zaprzęgajcie duchem, zaprzęgajcie...
— Ja już od rana miarkowałam sobie, że dziadowina kruchy, — zauważyła Janowa.