Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/105

Ta strona została skorygowana.

Niebawem obaj w pole ruszyli. Dyrdejko małego wzrostu, krępy, na rosłym koniu siedział, Marcina zaś wysokiego chłopa, niosła szkapina maleńka, tak, że prawie nogami ziemi dotykał.
Marcin ręką na pole wskazywał.
— Zyto zerżnąłem wsyćko za pogody — mówił — a zem se miarkował ze na owies i jęcmień we stodole miejsca nie siła, takem zara na parobków huknął i takie ci dwie sterciska śkaradne duchem postawili, jak kościoły wielgie, prosę pana.
— Dobrze, dobrze.
— Zeby jeno ludzie nie urzekli bez zajzdrość, bo piękne zyto było... z kuniem by się schował; a psenica, tez galanta, jeno co owies pod lasem przypaliło krzynkę, ale ze i on tez kiepski całkiem nie jest.
— Pani kontenta pewnie?
— Musi kontentna, ale musi i nie, bo lamentuje skaradnie... pewnie za dziedzicem tak...
— Ha! sama jedna...
— I pewnie — bo choć to je pani grzecna i delikatna, ale zawdy, na to mówiący, babie przez chłopa je markotno.
Dyrdejko się rozśmiał.
— Tak powiadasz, Marcinie?
— A wiadomo panie, ze tak. Ot, choć nie pzymiezając i moja... ino ze ja tu tera we folwarku siedzę, to juz tak cuduje stara, ze jaz strach.
— Czemu?
— A bo jej się kucy...