— A ileż twojej babie lat będzie?
— Kto ją ta wie? i pewnieby som pisorz nie zrachował! Ja jej gadom: Małgoś, cegoj-ze ty chces bestyjo? po dobrości — a ona nic, lamantuje i gado: siedź w chałupie, kiej ci dobze... a co mi ta z chałupy? ja już stary, grunt dzieciom odpisałem, jeno com se krowinę i to śkapsko ostawił.
— To wiesz ty takoż co? kiedy tak, to ja ci tu mieszkanie każę wyporządzić, ordynaryę i pensyę ci dam... Na karbowego chodź do nas, będziesz miał kawał chleba do śmierci.
Chłop po głowie skrobać się zaczął.
— Cóż? na łasce dzieci będziesz siedział? patrzył im na ręce?
— To je panie prawda, jeno ze...
— No, więc cóż?
— Zawdy prześkoda je...
— A jakaż to, mój ty kochaneńki?
— Jedna, to widzi pan; baba...
— Baba?
— A bo nie? Zawdy hambicyjo taka, gospodynią była, a tera na starość we słuzbę, to jej się niebardzo spodoba.
— No, a druga?
— Druga panie gorsa — to je mój urząd.
— Jaki znów urząd?
— To wielmożny pan nie wiedzą? Dyć ja jestem za sołtysa.
— To takoż głupstwo kochanie... z babą pogadaj, namów ją.
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/106
Ta strona została skorygowana.