— E! panie, abo to kto babę namówi jak se co uwidzi?
— Więc cóż zrobisz?
— Wypiorę babsko galanto i siabas! — to bajki, panie, ale najgozej z uzędem.
— No, to już ja się postaram, żeby cię zwolnili i innego wybrali, tylko ty baby nie bij, bo to takoż czort wie do czego podobne!?
Chłop milczał.
— No, namyśl się braciszku — mówił żmujdzin — źle tobie z nami nie będzie, toż ty dziedzica naszego dzieciakiem na ręku nosił.
— Oj! abo to raz, prosę pana?
— A no, więc tembardziej...
— Oj, nosiłem ja go, wielmozny panie, nosiłem, jak jesce nieboscyka starego pana młodym nazywali, a ten znowu prawdziwy stary pan, niby tego co go starym popóźniej nazywali ociec... to juz był letni cłowiek i niezadługo tez pomer. Dyć oni tu wsyćkie przy mnie urośli i wychowali się — jeno ze na żadnego taki ścisk śkaradny nie przysedł, jak na tego nasego pana...
— Na pana Karola?
— A juści, na onego pana Karola... pamiętam dokumentnie jak go krzcili; to heca była, bo nieboscyk, choć i pan Pieter, niech tam se z Bogiem odpocywa, bardzo za chłopami był, a nieboscka pani, no, jak pani, toby znowu ze samemi hrabiami chciała — i bez to bywały między niemi chwestyje...
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/107
Ta strona została skorygowana.