Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

Chłop zastanowił się trochę, po chwili wreszcie rzekł z rezygnacyą:
— Ha, kiedy pan tak powiada, to juz co będzie to będzie, ryzyk fizyk — ostaję!
— No, to i dobrze, a co masz robić to wiesz.
— Co wypadnie, prosę pana, ludzi pobudzić, kuzdej roboty dojrzeć, dobytku dopilnować, jak wiadomo przecie w gospodarstwie. Mógłby ja i tak, przy dzieciach, jako tako do śmierci przebiedować, ale i pani mi krzynkę zal i przez roboty się kucy... no, i ornalija tez będzie...
Nim dojechano z powrotem do domu, już umowa stanęła. Marcin miał objąć niebawem mieszkanie i rozpocząć służbę, to też już nie wstępował na folwark, tylko wprost do wsi pojechał, żeby babie swej »przeperśwadować«. Dyrdejko wszakże upominał go surowo, żeby przy tej »perswazyi« nie używał ani pięści, ani innych tak zwanych tępych narzędzi, co chłop przyrzekł z niechęcią, twierdząc, że tak tylko »na gębę« baby w żaden sposób ani przekonać, ani przegadać nie można.
Dyrdejko powoli wjeżdżał do folwarku — dostrzegły go przez okno dzieci, które rano zazwyczaj wstawały, i ledwie stary z konia zdążył zsiąść, już Janek zawisł mu na szyi, Helenka pochwyciła za ręce, a mała Władzia czepiała się surduta.
— Ach, dureńki wy moje kochane — wołał stary — robaczki najmilsze!
I każde zosobna całował i pieścił, o bagatelki różne dopytywał.