Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/114

Ta strona została skorygowana.

Biały bocian kroczy poważnie po smugach, wrona za sochą dąży i pędraki z rozoranej roli dobywa; wysoko, wysoko w powietrzu bystrooki jastrząb się waży — jak zawsze, jak codzień, jak co rok.
I któżby powiedział, że ta ziemia pokryta zbożem bujnem, dźwigająca na sobie tyle istot żyjących, zestarzała się o całe lat dziesięć, kiedy jeszcze jest taka młoda, taka żyzna a piękna! Czas nie odbiera jej nigdy uroku młodości, on tylko dzieła rąk ludzkich niweczy, a na czołach naszych bruzdy orze.
Zobaczmy też, jakie ślady na naszych dobrych znajomych w Zarzeczu zostawił.
Wśród lśniących, czarnych jak krucze skrzydło, włosów pani Karolowej, przewijają się gęściej niż przedtem nitki srebrne, ale twarz nie straciła pomimo tego piękności dawnej i uroku. Z wyrazu oczu więcej już pogody, więcej nadziei przebija, na ustach błądzi czasem uśmiech, a biała, drobna ręka, nie jest tak wyszczuplała i sucha jak dawniej.
Kobieta to piękna, chociaż już jej wiosna, a nawet południe życia przeminęło, piękność jej da się porównać do piękności naszej polskiej jesieni, uśmiechniętej, pogodnej, spokojnej. W sercu tej kobiety nie wygasła jeszcze i tęsknota i żal. Samotna jak dawniej, czeka jeszcze — ale czeka z nadzieją, z pewnością już niemal, że dni smutków są policzone. Gdy o tem myśli, serce jej żywiej uderza, na twarzy wykwita rumieniec przelotny. I dla niej