Obie kobiety spojrzały na siebie — jedna drugą uspakajała wejrzeniem, gdyż przemówić nie śmiały, by choremu snu nie przerwać. Matka oparła głowę na ramieniu córki, i tak splecione w uścisku, podtrzymując się wzajemnie, płakały pocichu.
Świtać już zaczynało. Od wschodu na niebie pas jaśniejszy się rysował, już i drzewa zaczęły się wychylać z ciemności.
Na dziedzińcu ukazały się sanki. Fornal spienione konie przed oficyną osadził. Z sanek wysiadł ksiądz z Marcinem.
Rozległ się cichy dźwięk małego dzwonka, a na ten odgłos Dyrdejko oczy szeroko otworzył. Uniósł się na łóżku, westchnął i wyschłą ręką na księdza skinął.
Wszyscy wyszli z pokoiku, tylko spowiednik przy chorym pozostał.
Długo trwała ta spowiedź, w której nabożny żmujdzin obrazy całego życia swego przedstawiał, przewinienia i błędy swe na pamięć przywodząc, a gdy już Sakramenta przyjął, pragnął jeszcze z panią Karolową pomówić. Nagle jednak inna myśl do głowy mu przyszła...
— Marcina mi tu przyślij, księże proboszczu — rzekł — mnie z nim trzeba w cztery oczy pomówić.
Ksiądz uścisnąwszy serdecznie dłoń starca, poszedł do dworku gdzie oczekiwano na niego, a po chwili Marcin przywołany przyszedł.
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/126
Ta strona została skorygowana.