Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/128

Ta strona została skorygowana.

— A dyć ja myślałem, ze wielmozny pan mnie staremu garść ziemi na trumnę rzuci...
— Wola Boga, braciszku — szepnął z cicha Dyrdejko — nie tu ja chciałem umierać — ano Bóg zrządził. Pójdźno ty jeszcze, pani i panienki tu poproś, niech ja popatrzę na nich.
Nie trzeba było prosić, gdyż w tej chwili pani Karolowa z Helenką do stancyjki weszły. Marcin ku drzwiom się cofnął.
— Pani kochanieńka — mówił Dyrdejko, ujmując rękę zapłakanej kobiety — i ty Helusiu kochana, przebaczcie jeślim was w czem ukrzywdził, lub obraził — nie wspominajcie źle... Ja was tak bardzo kochałem i Karolka naszego i Władziunię i Janka... Nie wspominajcie źle i niech was Bóg nie opuści nigdy...
Matka i córka głośnym wybuchnęły płaczem. Helenka wyschłą rękę starca pochwyciła, przycisnęła do ust, oblewała łzami.
Przez jakiś czas trwało uroczyste milczenie, przerywane tylko tłumionem łkaniem kobiet i ciężkiemi westchnieniami Marcina. Dyrdejko podniósł się trochę, na poduszkach oparł i zaczął mówić spokojnie.
Mówił długo o interesach, o folwarku, o gospodarstwie. Radził jak i co robić zanim Karol powróci, prosił pani Karolowej, żeby Marcina nadal zatrzymała — a i do niego także przemówił, żeby pani nie opuszczał i zawsze uczciwym, zawsze był wiernym, jak dotąd.