Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/129

Ta strona została skorygowana.

Chłop odezwał się jakby z wymówką:
— A dyćbym sumienia chyba nie mioł, zebym tę panią, matkę nasą, miał tak ostawić we frasunku — sierotą.
— Ja też ci wierzę, mój bracie — mówił żmujdzin — wierzę ci zupełnie, tyś dobry człowiek Marcinie.
Upłynęła godzina prawie, przez ten czas chory to w senność krótkotrwałą zapadał, to znowu ożywiał się, o różnych przedmiotach mówił i wogóle spokojnym był, tylko palcami wciąż przebierał i od czasu do czasu spojrzenie na obraz rzucał.
— A wiesz-że ty, Marcinku — zapytał — gdzie co na wiosnę siać będziemy?
— Wiem, wiem, wielmozny panie, dyć pan tyle razy pokazował.
— A tak, pamiętajże bracie: owies będzie pod lasem, groch tam, wiesz, od gościńca, jęczmień za stodołą zaraz...
To były ostatnie jego słowa.
Obfite krople potu wystąpiły mu na czoło, głowa opadła na ramię, z piersi wyrwało się ciężkie westchnienie.
Pani Karolowa na kolana przy łóżku upadła, bezwładną rękę starca pochwyciła i przycisnęła do ust.
— Przyjacielu... opiekunie nasz! ojcze!... — szeptała. Helenka zanosiła się od płaczu.
Zrobił się krzyk i lament w całym dworze. Służba się zbiegła, gromnicę zapalono.