Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/13

Ta strona została skorygowana.

usiłował wytłumaczyć coś staremu chłopu powracającemu właśnie z kuźni z naostrzoną siekierą.
W chwili, w której żyd najbardziej się zapalił i widocznie najsilniejszego miał użyć argumentu, szybkim pędem wjeżdżał do wsi szczególniejszy ekwipaż.
Była to bryka niepomiernej długości, zaprzężona w trzy rosłe, doskonale utrzymane konie; dwoje źrebiąt biegło obok bryki luzem, a z tyłu dążyły przyczepione dwa dwuletnie źrebce.
Przed bryką, z głośnem szczekaniem pędziły trzy duże wyżły, niby laufry, zapowiadające przyjazd swego pana. W tym ekwipażu siedział mąż o bardzo srogiem spojrzeniu i brwiach zmarszczonych gniewnie. Odziany był w burkę sławucką, a na głowie miał kaszkiet z lampasem.
Gdy ekwipaż karczmę mijał, Jankiel ukłonił się kilkakrotnie do samej ziemi z bardzo uprzejmym uśmiechem, a chłop z przyzwyczajenia czapkę zdjął i odkrył głowę, pokrytą długim, gęstym, ale jak mleko białym włosem.
— Nu, patrzajta Marcinku, czy ja wam nie mówiałem? co!? ja wam powiedziałem, co un teraz trzy grosze niewarte!
— Niby kto? — zapytał chłop, nakładając czapkę powoli.
— Niby kto! kto? wy sobie pytacie kto? ja wam dwa godziny gadałem kto! a ten sobie jeszcze pyta: kto? Jak wy tego nie możeta zmiarkować, Marcinie! a wieta wy kto tera pojechał?