— No to co? to wsistkie żidy mają doktorziami być? a kto będzie chorował?
— Niekoniecznie — dla czego nie mają być kowalami, rymarzami, dla czego nie mają wyrabiać wozów, maszyn?
— Ny, co z tego? czy to handel, czy to interes? czy od tego można mieć życie?
— Jeżeli im się to nie podoba, to niech rąbią drzewo, niech się uczą kosić, niech do żniwa idą, do sochy, niech kartofle kopią...
— Co wielmożny pan mówi? pfe! czy to jest żydowski interes? taka paskudna robota! czy to z tego może życie być?
— Jednak są ludzie, którzy z tego żyją.
— To nie żidy, ale... z psieprosieniem osoby wielmożnego pana, co tu długo gadać? ja chcę panu dać za propinacye, za młyn, za krowów, trzydzieści procent więcej, niż te dzisiejsze dzierżawce, za dwa lata z góry gotówką płacę!
Pan Karol się zamyślił.
— Nie, panie Jankiel — rzekł po chwili — nie zgodzę się na to, nie mogę ruszać ludzi spokojnych, którzy osiedlili się już tutaj i pracują uczciwie.
— To jest pańskie ostatnie słowo? — zapytał wstając i biorąc czapkę do ręki.
— Najostatniejsze.
— Ny, to po co ja tu psijechałem?
— Z życzliwości przecież, jakeś pan sam mówił, powitać mnie...
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/154
Ta strona została skorygowana.