Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/155

Ta strona została skorygowana.

— Powitacz? powitacz?! ny, niech i tak będzie — pfe! żeby to nasze dżiadki widzieli, toby sobie do góry nogami psiewrócili... Klaniam pana dobrodżeja, klaniam pani. Os dy gesehen? — folwark przez żida, szwiat przez ludzie, dzień przez słońce!... Ładne ciasów jest!!!
Kiedy Jankiel na swej pięknej bryczce opuszczał Zarzecze, już cicha, pachnąca noc wiosenna zapadła.
We wsi migotały światełka, na niebie gwiazdy jaśniały, po nad łąkami i moczarami zaś wlokła się mgła blada, zmieniając się w różne fantastyczne kształty, niby obłok tuż po nad powierzchnią ziemi płynący.
Michel drzemał na koźle, Jankiel zaś milczał i rozmyślał, a tak się dalece w dumaniach swoich zagłębił, że nie spostrzegł nawet, iż porcelanowa fajka gdańska wysunęła mu się z ręki i trzęsła się a podskakiwała na dnie bryczki, zkąd mogła bardzo łatwo wypaść na gościniec i stać się łupem jakiego przechodnia.
Utonął Jankiel w myślach poważnych i ciężkich; machinalnie podnosił rękę do głowy, odchylał czapkę i tarł czoło z całej mocy, pragnąc może ten nawał myśli i kwestyj różnych rozproszyć.
Szary świt już był, gdy się bryczka ku miasteczku zbliżała. Można już było dostrzedz smukłą wieżyczkę kościoła i wielką, murowaną, żółtą synagogę, przy której jak pisklęta drobne przy kokoszy, tuliły się małe domki żydowskie, wpół