zapadłe, brudne, tonące w czarnych jak smoła kałużach.
Patrzył Jankiel zdala na miasteczko i trwogę jakąś uczuwał. Zdawało mu się, że ma sen przykry i że w tym śnie widzi, jak powoli, powoli, mieszkańcy tych domostw brudnych przestają bezczynnie wygrzewać się na słońcu, jak jakaś niewidzialna, ale żelazna ręka, biczem konieczności uzbrojona, zapędza ich do pracy, wytrąca z rąk złotodajną kwaterkę i wagę fałszywą i łokieć za krótki, jak pustoszeją hedery... milknie szwargot... jednem słowem, śnił, że się świat przewraca, że się kończy już, że lada moment wielki lewiatan machnie ogonem i cała ta niekształtna bryła ziemi, z gruntami, wodą, szlachtą, propinacyą, chłopami i żydami, wyleci odrazu w powietrze...
Pod tem wrażeniem Jankiel przymykał powieki, czuł że jakiś chłodny dreszcz wstrząsa jego ciałem, że mu dziwnie smutno na duszy, że jakaś przykra mara go przygniata... Zdawało mu się, że cały ten świat, w którym urodził się, wychował, wzrósł, trzęsie się, niby most oparty na słupach zbutwiałych, w które coraz to nowa ława kry uderza.
Smutno, smutno było Janklowi. Żałował tego miasteczka z całym jego ustrojem, żal mu było hederów dusznych i niechlujstwa i brudu, żal mu było atmosfery próżniactwa i łatwych dorobków.
Czuł, że mu łzy do oczu się cisną, widział, że świat taki jest czarny, brzydki, smutny, szkaradny... że już żyć chyba niewarto.
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/156
Ta strona została skorygowana.